31 grudnia 2006

Przetwór, czyli bakłażany na ostro

Przetwór ten robi się szybko, stoi krótko, a przyjemność wieeeelka. Otóż:

4 bakłażany (ca. 1 kg)
7 łyżeczek soli
dwie szklanki octu (balsamicznego, działa świetnie)
7 ząbków czosnku
3 ostre papryczki (w jakiejkolwiek postaci, byle sakramencko ostre)
3 łyżeczki oregano
2 szkl. oliwy z oliwek

Bakłażany pokroić w plastry (ca. 2 cm grubości), posypać solą i włożyć do miski; obciążyć deseczką i naczyniem z wodą i zostawić na 24 godziny (żeby puściły sok). Potem wyjąć z miski i osuszyć, najlepiej wkładając w papierowy ręcznik. Włożyć z powrotem do miski, zalać octem i poczekać 5 min. Znów osuszyć. Czosnek i papryczkę pokroić w plasterki (papryczkę bez pestek!). Znaleźć odpowiednie naczynie, np. duży słoik, i układać warstwami: bakłażany, czosnek z papryczką, oregano, bakłażany itd. Ugnieść, żeby uszło z nich powietrze. Zalać oliwą tak, żeby było wszystko przykryte, po czym dolać ocet balsamiczny. Zamknąć i zostawić na co najmniej trzy tygodnie.

No więc zrobiłam jw., po czym stało toto u nas rok, bo nikt nie odważył się otworzyć słoika. Kiedy już otworzyliśmy, zniknęło w tydzień, takie było pyyyyszne!!! Nadaje się jako dodatek do mięsa, do kanapek, do sałaty, krótko mówiąc: do wszystkiego, a to płynne coś znakomite jako dodatek do sałatowych sosów. Ostre jak jasna cholera i chrupie w zębach. Poza tym, słoik szpanersko wygląda :-)

Pollo pepetoria, czyli kura w migdałach

Jest to przepis Soni, która ma go skądś. Dość drogi, ze względu na pinię, ale warto! Potrzeba do tego:

500 g cycków z kury
100 g migdałów (najlepiej takich w plasterkach, ale wszystko jedno)
100 g orzeszków pinii
dwie posiekane cebule
3 ząbki czosnku
troszkę mąki, soli i pieprzu
szczyptę ostrej papryki
szklankę białego wina
pół szklanki śmietany (słodkiej)

Migdały, jeśli są w skórce, wrzucić na chwilę do wrzątku, po czym obrać ze skórek. Wrzucić na patelnię bez tłuszczu i zbrązowić. To samo zrobić z orzeszkami pinii. Kurczaka pokroić w kostkę, wytarzać w mące i obsmażyć na oliwie na złoto. Cebulę zeszklić, dodać zmiażdżony czosnek, potem dodać migdały i orzeszki. Doprawić papryką i solą, zmielić. (Znakomicie sprawdza się końcówka siekająca do miksera, jeśli nie wyrabia - dodać odrobinę białego wina, na pewno nie zaszkodzi. Jak kto ma, wrzucić wszystko do malaksera i zmielić). Wrzucić w toto kurę, wino, śmietanę, i grzać na słabym ogniu ok. 20 min. Podawać z ryżem albo czym tam kto lubi, na zimno albo i na ciepło. Pycha!!!

Hamburgery

Hamburgery własnej roboty nie mają wiele wspólnego z tymi serwowanymi w jednej z dużych sieci franchisingu. Bardziej przypominają coś, co serwują w takich obleśnych budkach na ulicach w Szwecji albo w dobrych restauracjach w Stanach. Są olbrzymie i ociekające tłuszczem; na ich widok wątroba składa wymówienie i szuka nowej pracy.

500g mielonego (mieszanego albo wołowego), 4 duże bułki do hamburgerów, 200g boczku wędzonego, ser żółty w Ilości Wystarczającej (cztery przyzwoite plastry), 1 cebula, ew. ogórki konserwowe, musztarda (ostra, oczywiście), keczup.

  • boczek pokrajać na cieniutkie plasterki i przysmażyć na dość rozgrzanej patelni z odrobiną tłuszczu
  • mięso przyprawić pieprzem, solą i tabasco. Podzielić na cztery części
  • z mięsa robić cieniutkie placki (w czasie smażenia ściągają się i grubną), omączyć je delikatnie i smażyć na tłuszczu spod boczku. Ponieważ najczęściej nie mieszczą się w całości na patelni, smażę je po kolei
  • bułki przekroić na pół, jedną część posmarować keczupem, drugą musztardą. Są dwie szkoły. Albo smaruje się musztardą doły, a keczupem góry (bułek), albo odwrotnie.
  • no dolnych częściach bułek położyć kotleciki, plastry sera, boczku, cebuli, ogórków, przykryć górą od bułki.
  • Hamburgery wsadzić na 15 minut do pieca nagrzanego do ok 100 stopni

Tapenada

Znów nieoceniony Herve This.

Tapenada to pasta z oliwek, anchovis i kaparów, pyszna np. na chlebie toastowym.

50 g zielonych oliwek, 50 g kaparów, 200 g czarnych oliwek, kilka (10) filetów z anchovis, 1-2 ząbki czosnku, sok z jednej cytryny.

  1. Zmielić zielone oliwki z kaparami i sokiem z cytryny.
  2. Dodać czarne oliwki, zmielić ponownie.
  3. Dodać anchovis i rozgnieciony czosnek, mielić dalej.
  4. Stopniowo dodawać oliwę. Mielić tak długo, aż będzie dość jednorodna emulsja, nie za gęsta, ale i też nie całkiem płynna.
Pasta ma niezbyt apetyczny kolor, ale jest pyszna.

Wino pomarańczowe


Przepis jest z książki Herve This-Benckharda (który z bliżej mi nieznanych przyczyn po francusku publikuje jako Herve This), która się tu już pojawiała i pewno nieraz się jeszcze pojawi. Wykonanie wina zajmuje ok. roku, z którego to czasu upłynął dopiero jeden dzień, więc na razie podam przepis jak jest w książce, i na bieżąco będę dodawał modyfikacje.

  1. Etap pierwszy, czyli nalewka. Potrzeba: 4 gorzkie pomarańcze, jedna cytryna (wszystko niepryskane!), cynamon, goździki, alkohol (obstbrand).

  2. Umyć owoce, włożyć do butli ok. 2 litrowej, wrzucić kawałek cynamonu i ze dwa goździki, i zalać alkoholem.

    Pomarańczy gorzkich (zimowych), o jakich pisze autor, chyba w Niemczech nie ma. Wzięliśmy więc czerwone pomarańcze, oczywiście z eko-sklepu.

    Co do alkoholu, to w niemieckim tłumaczeniu This-Benckharda jest "Obstbrand", czyli pewnie jakikolwiek bimber z owoców. Kupiliśmy niemiecki, 38% "obstwasser" z gruszek i jabłek. Liczę na to, że sztuczny zapach tego płynu zostanie brutalnie złamany olejkami ze skórek cytrusów.

  3. Etap drugi opiszę jednak dopiero gdy do niego dojdzie. Z grubsza, miesza się nalewkę z pięcioma flaszkami białego wina i pół kilo cukru, rozlewa do flaszek w których jest kawałek drewna dębowego (z braku dębowych antałków) i leżakuje jeszcze przez kilka miesięcy.

Na razie nalewka prezentuje się bardzo imponująco.

No to jedziemy...

Dawno się jakoś nic tu nie pojawiało, ale (a) jednak ktoś czasem to czyta oraz (b) jak nie zapisuję, to nie pamiętam co oglądałem, jadłem bądź czytałem, więc chyba postaram się bardziej regularnie coś pisać. I nawet jak nie będę miał czasu, żeby coś napisać o książkach / filmach / etc., to może przynajmniej zapiszę sobie tytuły. Lepiej byle jak, niż wcale (nie pisałem, bo "to trzeba by przysiąść i porządnie napisać", a na to nie ma czasu, ochoty ani sił).

No, no: ochota to jest, i zamiar jest, tylko z czasem jakoś się ciasno zrobiło. Szkoda. To chyba objaw starości (raczej dzietności).

08 września 2006

[Książka] Pharmakon -- Robin Cook

No, jak to Cook - medical thriller.

Tym razem chodzi o koncern farmaceutyczny, który a) w czasie wycieczek statkiem robi pranie mózgu lekarzom, żeby dla niego pracowali, b) prowadzi klinikę, gdzie dokonuje się aborcji niezależnie od wskazań, żeby mieć płody do badań. Oczywiście główny bohater, wyjątkowy idiota zresztą, wyjawia cały spisek, biorąc udział w takiej wycieczce (btw: jedyny emocjonujący moment w całej książce: bohater na statku [!] ucieka przed goniącymi go ze strzykawkami w rękach oprawcami koncernu. Z braku lepszego pomysłu ucieka na komin rzeczonego statku. I tu już czytałam jednym tchem: *jak* oni z tego zrobią autobus??? Bo że ucieknie, to wiadomo.), po czym z dowodami w ręku biegnie do tatusia, który przypadkiem pracuje w instytucji dopuszczającej leki do sprzedaży. W ogóle takich przypadków jest w tej książce tyle, że gdyby to był tekst starożytny, uznanoby go za fałszywkę, bo żaden szanujący się autor tylu rzeczy by nie sp... zepsuł. No nic. W sumie, zwykły thriller Cooka - jak chipsy szczypiorkowo-śmietankowe: i ciekawe, i mdłe. Ilekroć go czytam, znaczy Cooka, jestem przekonana, że ma on taki szablon z tekstem, do którego wpisuje tylko w wykropkowane miejsca imiona, opisy i niektóre realia. Poza tym - widziałeś jeden, widziałeś wszystkie.

Co do tej konkretnej książki - nnnie do końca przemyślałam wybór lektury. Matka małego dziecka nie powinna czytać o aborcjach na 18-tygodniowych płodach, gdzie szczegółowo opisane jest, jak laska włażąc na krzesło ginekologiczne czuje, jak to dziecko się rusza - BRRRR!!! Gdyby nie przekonanie, że to wszystko totalny idiotyzm, na pewno nie mogłabym spać. Chociaż, trzeźwo rzecz biorąc, niektóre artykuły w polskiej prasie nt. traktowania dzieci vel płodów w naszej służbie zdrowia są dużo, dużo, dużo bardziej makabryczne.

31 sierpnia 2006

[Książka] The Hyde Effect

Steve Vance

Facet wnerwia indianiańskiego czarownika ("Franek, jak nazywała się ta wioska w której nazwałeś czarownika oszustem?") , i zostaje zamieniony w wilkołaka. W komplecie jest nawet naukawe wyjaśnienie (cośtam o infekcjach i bakteriach i fazach księżyca).

Dwa słowa: Nie czytać. Narracja kompletnie nie trzyma się kupy, kilka nabitych strzelb które nigdy nie wypalają, niektóre wątki ni przypiął, ni przyłatał. No i przede wszystkim -- kompletnie niczemu to nie służy. W całej książce chyba tylko jedna postać nie jest papierowa.

Mam jeszcze zaległy "Thud!" Pratchetta, ale chwilowo nie mam weny.

30 sierpnia 2006

[ Film ] Alien Resurrection

Mam mieszane uczucia ilekroć oglądam ten film. Niby wszystko z osobna mi się podoba. Aktorzy - świetne mordy; Pinon, Pearlman, Weaver im starsza, tym lepsza. Reżysera bardzo lubię. Filmowanie mi się podoba. Kilka dobrych dialogów. Nawet cała historia trzyma się kupy i w ciekawy sposób rozwija relacje między Ripley a Alienami.

A mimo to - marne to dzieło. I nie chodzi mi nawet o niemożebności czy głupstwa dotyczące "science" - "fiction" się bez "science" obywa, a zarówno Ridleyowi Scottowi, jak i Cameronowi takie detale jak trzymanie się praw fizyki czy nudnego pragmatyzmu nie przeszkadzały w zrobieniu świetnych filmów.

Co mnie osobiście najbardziej przeszkadza, to krzywda, jaką wyrządzono Alienom. Te piękne stworzenia literalnie umoczono w gównie. Dosłownie: gniazdo Alienów z Resurrection wygląda jakby było umieszczone w Centralnym Zbiorniku Nieczystości USM Auriga. Porównajcie chociażby gniazdo Obcych z "Aliens" (które jest po prostu piękne, wijące się Alieny wyglądają jak żywe reliefy) i gniazdo Obcych z "Alien:Resurrection" (a.k.a. Kloaka). Zwykłe, ohydne, krwiożercze bestie, jak z pierwszego lepszego filmu klasy U z kreską.

Camemberty panierowane

Też łatwe, robi się w kwadrans. Camemberty mają być nieduże, możliwie płaskie. Obsmarować rozbitym jajkiem (można dodać trochę mleka). Potem obtoczyć w tartej bułce i usmażyć na wolnym ogniu. Nie powinny się przypalić, za to powinny być całkiem płynne (trzeba uważać, żeby w trakcie smażenia nie przebić skórki). Podawać z brusznicami.

Z reszty jajka i tartej bułki można zrobić kotleciki i też obsmażyć, tylko pamiętać o posoleniu i popieprzeniu (o czym notorycznie zapominam).

Prosty sos serowy z pesto

Proste i szybkie.

Na patelni lub w rondlu rozpuścić 250g serka śniadaniowego typu Philadelphia (jedno opakowanie) i rozrzedzić ok. 100 g słodkiej śmietany. Dodać parę łyżek parmezanu i rozpuścić. Na koniec rozmieszać z 200 g creme fraiche i kilka łyżeczek pesto. Świetnie pasuje do np. tagliatelle. Nieprzeliczone warianty: można dodać szczypiorku, bazylii, camemberta etc., co tylko będzie w lodówce.

Cycki z kury w śmietanie z oliwkami

Tę prostą a pyszną rzecz można zrobić zarówno z jednego cycka, jak i z pięciu kilo, więc podane proporcje są raczej orientacyjne. Można dać czegoś więcej albo czegoś mniej, to nie ma szans się nie udać. Zatem na przykład:

250 g piersi kurczaka (albo indyka, też dobrze)
100 g zielonych oliwek
czubata łyżka mąki (mniej więcej)
kubeczek słodkiej śmietany (200 g)
200 g camemberta albo brie

Cycki obsmażyć na patelni na złoto - jeśli są duże, można przeciąć wzdłuż na pół, żeby się wygodniej smażyło. Zdjąć z patelni i przełożyć do żaroodpornego naczynia, a na patelnię wrzucić pokrojone w plasterki oliwki i obsypać je mąką, mieszając. Ma to wyglądać tak, żeby a) mąka była na oliwkach wyraźnie widoczna, b) wciągnęła w siebie to, co wysmażyło się z kury i zostawiła suchą patelnię. W tej postaci obsmażać omączone oliwki tak, żeby mąka na nich zbrązowiała - to tylko wygląda, jakby się przypalało. Zalać toto śmietanką i chwilę pogotować, mieszając. Sos powinien zrobić się wyraźnie gęstszy, jeśli nie jest - dosypać mąki. Zalać tym kurę w naczyniu, a na wierzchu położyć pokrojony w plastry ser. Wsadzić do pieca na 175 stopni na jakieś 15 - 20 min., aż ser się zrobi złotawy. Smakuje pysznie z ryżem, kaszą albo kuskusem, raczej nie z ziemniakami.

Wariant mega-elegancki: polędwica wieprzowa + czarne oliwki. Też pyszne.

28 sierpnia 2006

Gicz cielęca w sosie z białego wina


To chyba dość niemieckie danie.

Przepis na dwa plastry - dla dwóch osób. Czas przygotowania: trzy kwadranse. Łatwe.

Plastry giczy (grube mniej więcej na cal, takie jak na obrazku) posolić i popieprzyć, po czym obsmażyć na gorącym tłuszczu. Wrzucić pokrajane w plastry dwie cebule i przyrumienić. Wlać ca. 150 ml białego wina (albo lepiej, nie zaszkodzi) i niewielką garść rodzynków, uprzednio namoczonych w wodzie(*). Przykryć i dusić pod przykryciem pół godziny na małym ogniu. Dodać pół kubeczka słodkiej śmietany, a jeśli chce się trochę gęstszego sosu -- sosenbindera (jak to, do cholery, jest po polsku?) (...może zagęszczacz do sosów..?) albo mąki. Dusić jeszcze 10 minut. Podawać z ziemniakami i winem (najlepiej tym, którego użyło się do sosu).

Mięso wyszło mniej delikatne, niż oczekiwaliśmy. Sos ma Potencjał. A ja odkryłem, że lubię szpik - przypomina w smaku nerkówkę. "Byle nie myśleć", jak mówił Kwarcowy (z Lema) i nie zastanawiać się, jak to wygląda i co to jest. No i nie za dużo.

(*) big haha! jeśli cebulka już gotowa, a rodzynki jeszcze w plastikowym woreczku

[ FILM ] Aliens - Director's cut

Kupiliśmy sobie pudełeczko z Alienami #1 - #4.

Zarówno "Aliena" (który w Polsce miał podtytuł "Osmy pasażer Nostromo"), jak i Aliensów znałem ze szczegółami na długo przed tym, jak obejrzałem filmy. Znałem z opowieści kolegi z klasy, który umiał opowiadać porywająco i ze szczegółami, jakie umknęłyby mi w kinie. Oba filmy widziałem nie wiem już ile razy, ale to jest ten rodzaj filmów, w którym podskakuje się w fotelu nawet wówczas, gdy wiadomo, co się za chwilę stanie. Dobre horrory z klimatem i ślicznymi Obcymi.

Aliens, a.k.a. "Space-Rambo" -- skojarzenie prawidłowe, w końcu na co żołnierzom w kosmosie panterki, jeśli nie po to, żeby przywołać widzowi wszystkie te wietnamsko-afgańskie skojarzenia? -- otóż właśnie. Idiotyzmów w filmie znalazłoby się sporo, ale film jest tak zrobiony, że nie ma to najmniejszego znaczenia; więcej, reżyser na spółę ze scenografem wprowadzili może rzeczy -- zdawałoby się -- bezsensowne, jak się chwilę zastanowić, ale za to bardzo skuteczne, jeśli chodzi o osiąganie nastroju. Czarny sierżant z cygarem w zębach, wrzeszczący swoje "All right, sweethearts, what are you waiting for? Breakfast in bed? Another glorious day in the corps! A day in the Marine Corps is like a day on the farm. Every meal's a banquet! Every paycheck a fortune! Every formation a parade! I LOVE the corps! " --- aah, w gruncie rzeczy, straszne głupoty w kontekście lotów międzygwiezdnych i technologii zdolnej produkować androidy, ale pasuje jak ulał -- od razu wiadomo, o co chodzi (a wspominałem o panterkach? To samo).

Director's cut godny polecenia. Niektóre sceny znakomite -- nie ma sensu oglądać Aliens bez nich.

[Książka] Baltazar

Mam mieszane uczucia -- lektura dość ponura w kontekście tego, jak językiem posługiwał się Mrożek, a jak pisze Baltazar (trzymam się słów autora, wedle których tamtego człowieka -- Mrożka -- już nie ma). Język jest dość toporny -- ale tu i ówdzie trafia się perełka. Trzeba przeczytać.

Ja też uważam, że trzeba koniecznie. Przede wszystkim, znakomity zimny prysznic dla tzw. krakówka - z tej opowieści wyłania się obraz ponury, antypatyczny i ogólnie odstręczający. Ślicznie podsumował to Baltazar, natrząsając się z pomysłu utworzenia muzeum na Krupniczej 22.
Dodatkowa refleksja odnośnie tytułowej postaci - również tu został mi w oczach obraz antypatycznego mizantropa, którego naprawdę nie miałabym ochoty poznać nawet po dwóch flaszkach wódki o czwartej rano na Plantach. Intuicyjnie - zaskakujące, na logikę - logiczne, w sumie. Im więcej czytam różnych autobiografii (a odkryłam ostatnio, że lubię), tym częściej dochodzę do wniosku, że osoby pod pewnym względem wybitne przeważnie pod innymi względami okazują się dość antypatyczne. Nie potrafię podać przykładów, bo nie pisałam jeszcze wtedy bloga, więc niech ten będzie pierwszy. Ach prawda - Lem. Niemal identyczny przykład.

27 sierpnia 2006

Pizza z pesto i pomidorami

Prosty, a fajny pomysł.

Zrobić zwykłe ciasto na pizzę. Rozwałkować i posmarować pesto. Położyć na to pomidory - oskórowane i bez pestek (sam miąższ, możliwie suchy, bo inaczej będzie wszystko pływać). Na pomidory -- pokrajaną w plastry mozarellę (sporo). Całość polać oliwą i posypać ziółkami wedle gustu (np. oregano albo zioła prowansalskie). Wsadzić na piętnaście minut do piekarnika rozgrzanego do maksimum.

W gruncie rzeczy smakowo przypomina to prawdziwą pizzę margaritę. Nie mam na myśli pizzy posmarowanej sosem pomidorowym i posypanej sproszkowanym ementalerem. Do tej pizzy używa się świeżych pomidorów, mozarelli i świeżej bazylii, wszystko razem polane oliwą z oliwek -- podobno na cześć królowej Małgorzaty, pizza ma być w kolorach włoskiej flagi. Mówią, iż Małgorzata odwiedziła Neapol w 1889 roku. Zapewne wraz z mężem późnym wieczorem dotarli do hotelu, i rzuciwszy się na kanapę przed telewizorem, zamówili pizzę na telefon. Traf chciał, że numer telefonu na świstku wsuniętym pod drzwi ("do każdego zamówienia powyżej 10 lirów jeden absynt gratis") należał do słynnego pizzaiuolo Raffaele Esposito. Ten zorientował się, że umiejętne potraktowanie królewskiej pary i wykorzystanie sposobności w celach marketingowych zapewni mu nieśmiertelność, w każdym razie w niemieckich książkach kucharskich i na niektórych stronach internetowych. Parze królewskiej pizza niezwykle smakowała (nie mieli wyjścia, pizza była w kolorach Włoch, we Włoszech różne rzeczy się działy, gdyby królowi nie smakowała zielono-biało-czerwona pizza, mogłoby by się zrobić nieprzyjemnie). List z podziękowaniami ponoć do dziś wisi w Pizzeria Brandi w Neapolu.

26 sierpnia 2006

[FILM] Tesseract

[ Te sera, sera ]

Tak to jest, że jak się chce zrobić film ambitny, to zazwyczaj wychodzi film pretensjonalny. Nieee, to nie był zły film. Poza tym, oczywiście, że był nudny, pozbawiony poczucia humoru, płytki, głupi, przewidywalny i ogólnie żałosny. Kocham takie filmy, o nich się świetnie pisze. Trochę to jak kopanie leżącego kaleki: sport łatwy, bezpieczny, a przy tym dający rozrywkę.

Chłopcy dokonali spostrzeżenia (po niemiecku mówi się: weltbewegend), że czas jest oddzielnym wymiarem, i że pewne rzeczy dzieją się równocześnie, wydarzenia się zazębiają, a ta sama historia może być pokazana z wielu perspektyw. Dlatego zapewne wybrali sobie tak prostą, nieskomplikowaną i łatwą do streszczenia w najzupełniej konwencjonalny, liniowy sposób historię. Man has drugs, man looses drugs cause he is too dumb to breathe without a manual, mafia gets pissed, man gets killed. Na wszelki wypadek nie komplikowali jej zbytnio, Tarantino hin oder her, ale nie przesadzajmy z inteligencją widowni.

Żeby dać słuszność kobyle, w której ukazuje się wyjaśnienie terminu tesserakt (nota bene błędne), autorzy od czasu do czasu strzelali fotkę zegara pokazującego piętnaście po szóstej i powtarzali ujęcia z minimalnie zmienionej perspektywy (nie, żeby to coś wnosiło, to nie Kurosawa). Na szczęście, tylko na początku filmu, potem dali sobie spokój i skoncentrowali się na zwolnionych zdjęciach. Film przejrzyście oddaje fascynacje jego autorów - mało która scena nie jest brutalnie, a przy tym nieudolnie zerżnięta z jakiegoś ich idoli. Jako studium psychologiczne, albo jako podstawkę pod drinka (DVD świetnie się do tego nadają) -- stanowczo polecam.

25 sierpnia 2006

[FILM] The Cave

Aktorów nie piszę, bo i tak nikomu nic nie mówią (i dobrze)

[ IMDB ]

Akcja jak akcja: goście włażą do podziemnej jaskini (ładnej, zresztą), coś tam się zawala czy wybucha i nie mogą wyjść, więc szukają drogi, a w międzyczasie zjadają ich potwory.

Komentarz nasuwa mi się jeden: aaaaaaaa, co za gówno!!!

Przede wszystkim, nie trzyma się kupy. Po co? Dlaczego? Dlaczego na początku zawala się jakiś kościół z czaszkami wampirów??? (nie ma potem o tym ani słowa) Dlaczego potwory mają na sobie wytatuowane V.S.S.F., czy coś takiego? (chyba że jest to jakiś niezwykle popularny skrót, który mówi sam za siebie, nie wiem, ja nie zgadłam) Dlaczego w jaskini rozwinął się osobny ekosystem, skoro miała połączenie z jeziorem (przez które w końcu wyszli)? Po co w ogóle został nakręcony ten film??? Żeby to chociaż ciekawe było, ale gdzie tam. Tyle że na początku ładne zdjęcia pod wodą (konkretnie jedno ujęcie, no ale niech im będzie). Ogólnie, strata czasu; zero powodów, żeby się dłużej rozwodzić.

VSSF -- google mówi, że chodzi oczywiście o Vlaamse Ski and Snowboard Federatie. Ew. o
Västsvenska Simförbundet. Acronym search dodaje jeszcze Verband Schweizer Spanplatten-Fabrikanten oraz vaginal sacrospinal fixation.

Mnie najbardziej przeszkadzały dwie rzeczy. Po pierwsze, goście usiłowali budować nastrój stosując trzęsi-kamerę (nic nie widać, coś się kotłuje, ktoś krzyczy, ktoś kogoś goni, a potem sperma czy inne wydzieliny bryzgają na ekran), a po drugie, był zwyczajnie nudny. Film może być głupi, o ile akcja jest na tyle szybka i wciągająca, że się nad tym nie zastanawiasz. Ale nie może być nudny. Po trzecie... (our *three* main weapons are...) po trzecie wreszcie, po wstępie ze ślicznymi jaskiniami nawet jako-tako zbudowanym i opartym na nich nastroju skisili wszystko gumowymi lalkami, dziwnie przypominającymi Aliena (tyle, że Alien był ładny).

Oszczędzę komentarzy na temat ekosystemu (zainteresowanym polecam książkę "Dlaczego jest tak mało wielkich drapieżników", dodam tylko, że w tym ekosystemie magicznym były białe wodorosty), oraz na temat tego, w jaki sposób pasożytnicze pierwotniaki zamieniają... oooo, o mały włos zdradziłbym zaskakujące zakończenie filmu, i w ten sposób zmarnowałbym piętnaście minut napięcia (bo po piętnastu minutach już wiadomo, o co chodzi).

Oczywiście, mógłbym napisać coś więcej o München, ale łatwiej się pisze o marnych filmach.

[FILM] Munich

Eric Bana, Daniel Craig, Matthieu Kassovitz

[ IMDB ]

O co chodzi, raczej wiadomo: zabicie zakładników w Monachium w 1972 r. i zemsta Żydów, którzy starają się wytłuc odpowiedzialnych za to Arabów. Perpetuum mobile.

Niby banalny, a na mnie zrobił wrażenie. Tragedia grecka rzuciła mi się na mózg, ale odebrałam to jako film bardzo eurypidejski. Nie zawraca sobie głowy szczegółami, tylko pokazuje człowieka i wszystkie wydarzenia z jego perspektywy... I to bardzo udatnie pokazuje. Konflikt tragiczny też jest, a jakże - wszystko źle... Mimo braku szczegółów typowych dla filmu akcji (kto to jest Louis? Co za grupa? Czy ci Arabowie rzeczywiście byli odpowiedzialni za zamach, czy ktoś reguluje własne rachunki? Itd.) Spielbergowi udało się doskonale ustawić punkt ciężkości tak, że te szczegóły stają się zbędne. Nie wiem, jak to określić, nie jestem krytykiem, ale nie miałam wrażenia braku czegokolwiek, a jednocześnie nie można powiedzieć, że jest to film wyłącznie o dramacie ludzkiej egzystencji. Do tego bywa czasem zabawny na swój sposób. I ma parę takich scen, które siedzą w głowie i nie dają się wyrzucić ("Mógłbyś być moim synem, ale jednak pamiętaj, że nie jesteś nikim z rodziny...") Ogólne wrażenie: mocny na swój przedziwny sposób.

22 sierpnia 2006

[Książka] The Terminal Man -- Michael Crichton

Krótka, nieźle napisana książka. Fabuła medyczno-naukowo-komputerowa.

Możnaby pomyśleć, że trzydzieści pięć lat to dużo czasu jak na taką tematykę -- i że książka o tym, jak facetowi wszczepiają implant kontrolujący zachowanie, bardzo się przez te trzydzieści pięć lat zestarzeje. A tu proszę -- Crichton potrafi. I to nie dlatego, że w książce Chodzi O Coś Innego, a komputery i implanty to tylko scenografia (bo nie chodzi, głębi za dużo nie ma, jest głębia pozorna tu i ówdzie), a ludzie przecież Się Nie Zmieniają. Crichton porządnie zbadał temat i większość tego, co napisał w 1971, była oparta na dobrze udokumentowanych badaniach naukowych. Nie snuł fantazji o komputerach gadających ludzkim głosem, które przeterminowałyby się dwa miesiące po ukazaniu się książki drukiem. Akcja mogłaby się dziać współcześnie, i tylko zamiast terminalów na biurkach stałyby zwykłe komputery. Więcej -- paranoja tytułowego bohatera (który wierzy w to, że komputery przejmują Ziemię) -- byłaby bardziej wiarygodna.

Tyle jeśli o "warstwę sf" (sf raczej nie ma, ale to czytelnicy sf mają tendencję do zwracania uwagi na detale typu "czy model 823 komputera VSUX220 mógł mieć PDP 6.0 w 1971?"). W warstwie pisarskiej - żadnych niespodzianek. Czyta się dobrze, Crichton potrafi znakomicie oddać motywacje i osobowości naukowców / lekarzy, niektóre obserwacje są bardzo celne, ale poza tym - nic szczególnego. Pointy raczej brak.

21 sierpnia 2006

[FILM] Inside Man

Denzel Washington, Willem Dafoe, Jodie Foster

[ IMDB ]
Chodzi o napad na bank. Goście biorą zakładników, przebierają wszystkich w takie same stroje, żeby nie można było rozpoznać, kto jest kto, i siedzą w tym banku. Potem wszyscy wychodzą i rzeczywiście nie wiadomo, kto jest kto. Przez cały film przewijają się przesłuchania wszystkich po kolei, które nic oczywiście nie dają.

Wic polega na tym, że z banku nie ginie żadna kasa, tylko coś jednego ze skrytki prezesa rady nadzorczej. On się rzecz jasna nie chce przyznać, co tam było. W rezultacie policja nie ma punktu zaczepienia, bo nikt nie zginął, niczego nie ukradli, czyli sprawy jakby nie było.

Fajny film. Bardzo zabawny przede wszystkim. Poza tym strasznie podobał mi się sposób, w jaki filmowali Nowy Jork. Nie przypominało to w niczym normalnych amerykańskich filmów; widać tylko jakieś ohydne zakamary, brudne i ponure, przy czym w jakiś tajemniczy sposób czuje się, że cała akcja dzieje się na Manhattanie i że zaraz za rogiem zaczynają się szpanerskie ulice itd. Dialogi genialne, zwłaszcza z przesłuchań. I pomysł ogólnie bardzo fajny, chociaż to już gdzieś było. No i źle się kończy, a to już bardzo dużo.

E tam źle -- zgodnie z konwencją dobrze. Zło zostaje pokonane, ci dobrzy zwyciężają itd...
Fajne teksty. Cięte, dość inteligentne dialogi. Ot, takie smaczki, dzięki którym film nie jest sztampowy.

Ryż z krewetkami i pomidorami

Dla dwóch osób:
100 g boczku w cienkich plasterkach
1 cebula
1 MAŁA papryczka piri-piri
125 gramów ryżu (woreczek)
400 g pomidorów z puszki
oregano, zioła prowansalskie, sól, pieprz
200 ml rosołu (z kostki)
100 g gotowanej szynki
200 g mrożonych, dużych krewetek (z ogonami, ale obranych)

Plastry boczku usmażyć na patelni, wyjąć. Dodać trochę oleju, jeśli wytopiło się za mało tłuszczu. Wrzucić pokrojoną w kostkę cebulkę i drobniutko posiekaną papryczkę (bez pestek). Kiedy cebula się zeszkli, wrzucić ryż (surowy), przyprawić ziołami, solą i pieprzem i podprażyć. Dodać zmiażdżony ząbek czosnku. Pomidory posiekać, wlać do ryżu razem z płynem spod pomidorów i rosołem. Zagotować i zmniejszyć ogień. Podgotowywać ok. 10 minut, tak, żeby ryż zmiękł, w razie potrzeby dolać jeszcze wody. Wrzucić szynkę, krewetki, boczek i trzymać na ogniu jeszcze 10 minut.

Jedzenie wyszło dobre, chociaż dodałem dwie piri-piri. Powiedzieć, że papryczki zabiły smak potrawy, to nic nie powiedzieć. One obcięły mu głowę, rozpruły brzuch, owinęły się wnętrznościami i zatańczyły na jego grobie. Przez smak papryczek bezsilnie usiłował przedostać się czosnek (udało mu się dopiero następnego dnia -- dałem dwa duże ząbki). Na szczęście, krewetki nie były do końca przesiąknięte papryczkami. Boczek i szynka natomiast zginęły bez śladu.

Z poprawką na ilość piri-piri (ew. zwykłe ostre papryczki zamiast piri-piri. Na słoiczkach piri piri powinny być takie specjalne pomarańczowe plakietki. Tabasco w porównaniu z nimi to sól fizjologiczna) całkiem niezła potrawa.



20 sierpnia 2006

Ciasteczka z płatków owsianych

Są pyszne i łatwo się je robi - brudzi się tylko jedna miska, a pieką się szybciutko. No i są baaardzo zdrowe :-)

175 płatków owsianych (drobnych)
200 g klarowanego masła (po niemiecku: Butterschmalz)
150 g cukru
1 cukier waniliowy
75 mielonych orzechów
125 g mąki
płaska łyżeczka proszku do pieczenia
1-2 łyżki śmietanki

Masło roztopić i zostawić do przestudzenia.
Sypkie składniki wymieszać w misce.
Zalać je masłem i śmietanką i wyrobić (mikserem albo ręcami) na w miarę gładką masę. Odstawić na 2 godz. w chłodne miejsce.
Wyrabiać rękami kulki wielkości orzechów włoskich i lekko spłaszczone układać na blasze - w odstępach 2 cm; rosną! Piec 10-15 min. w 180 stopniach.

Bania z ginem i angosturą

2 części ginu
1 część białego rumu
2 krople angostury
ćwiartka cytryny

Doooobre

Klopsiki w sosie kaparkowym

100 g chleba tostowego (albo pszennej bułki)
1/8 l mleka
1/2 kg mielonego (mieszanego)
2 cebule
2 jajka
30 g pasty z Anchovis
łyżka kaparów

Do sosu:
3/4 l rosołu (z kostki)
1/4 l białego wina
cytryna (niepryskana)
6 łyżek takiego czegoś do robienia sosów -- nie wiem, jak jest po polsku, po niemiecku nazywa się Sossenbinder, albo mąki do zagęszczenia sosu
1 żółtko
60 g creme fraiche
50 g kaparów
łyżeczka pasty z anchovis
cukier

1. Zrobić masę na klopsiki z mięsa, chleba tostowego namoczonego w mleku, pokrojonej w kosteczkę cebuli, jajek i pasty z anchovis. Posiekać kaparki i dodać do masy.

2. Zmieszać rosół i białe wino, dodać pokrojoną w plastry połówkę cytryny (nie obierać). Zagotować i włożyć masę w postaci 12 klopsików (powinny być przykryte płynem). Na małym ogniu trzymać 20 minut.

3. Wyjąć klopsiki, wyrzucić plastry cytryny (klopsików proszę nie wyrzucać) i dodać sosenbindera; zagotować i zmniejszyć ogień. Zmieszać żółtko i creme fraiche, dodać do sosu (sos nie powinien się gotować, bo się zetnie). Dodać kapary, sok z cytryny, pastę z anchovis i doprawić do smaku cukrem.

Wychodzi z tego coś nasuwającego skojarzenia z komunistyczną stołówką, ale smakuje całkiem nieźle. Może oczekiwaliśmy czegoś bardziej wysublimowanego, ale i tak dobre. Możnaby zraziki zrobić mniejsze, a sos trochę mniej gęsty -- wyszłaby fajna zimowa zupa.

Tytułem wstępu

Doszliśmy dziś do wniosku, że nic nie pamiętamy z większości przeczytanych książek i większości obejrzanych filmów. Dlaczego tak się dzieje - hmm, teorie są różne; my skłaniamy się do tej, że po prostu czytamy TYLE książek i oglądamy TYLE filmów, że NIE SPOSÓB tego wszystkiego spamiętać. Można to też tłumaczyć wrodzonym debilizmem i początkami alzheimera, jak kto woli, ale to już kwestia uznania. W każdym razie, postanowiliśmy utrwalać te (najwyraźniej ulotne) wrażenia na bieżąco.
W przerwach między oglądaniem filmów i czytaniem książek czasami też coś jemy, więc będzie też o gotowaniu. Wszystkie przepisy są sprawdzone i spisane bez ściemy, więc można w nie wierzyć na ślepo. Jak nie wyjdzie - przyznamy się.

Blog nazywa się subiektywny, bo wszelkie wyrażone tu opinie będą wyłącznie wytworami naszej chorej wyobraźni i spaczonego oglądu świata. Kto nie chce - nie czyta, chociaż będziemy się bardzo cieszyli z wszelkich komentarzy.

Dobór przedstawionych tu książek i filmów również będzie wynikiem naszej spaczonej natury. Doszukiwanie się w nim sensu i logiki grozi poważną chorobą psychiczną.

Dla odróżnienia autorów wątki można rozpoznawać po kolorach. Kolor czerwony oznacza magdę, a kolor niebieski - januarego.